To już siódmy tydzień w Azji. Tym razem także nie brakowało szczęśliwych zbiegów okoliczności i wielu godzin w podróży.
Po tym jak napisałem posta w poprzedni poniedziałek na dachu hostelu na wyspie Koh Tao poszedłem na przystań statków, która na szczęście była bardzo blisko. Wcześniej pogadaliśmy sobie z recepcjonistką, która okazała się Polką. Jednym z wielu wniosków tej rozmowy było to, że na łódce nie będzie łatwiej niż dzień wcześniej gdy przypłynąłem na Koh Tao.
W sumie to mogłoby być tylko gorzej, bo czas podróży prawie dwukrotnie dłuższy. Miałem chociaż pewność, że tym razem nie zejdę z łodzi mokry. Płynąć dzień wcześniej na wyspę nastawiałem się na podziwianie widoków, dlatego wybrałem otwarty pokład na piętrze. Ze statku wchodziłem jeszcze bielszy niż zwykle mimo prażącego słońca. Wielokrotne oblanie morską wodą i jej szybkie wysychanie zostawiło na mojej skórze sporo soli. W obliczu czekającej mnie dalszej podróży, nie miałem ochoty na ten scenariusz.
Podróż zacząłem od zapoznania Francuzki przemierzającej samotnie tę część Świata. Bardzo miło się rozmawiało, ale z powodu pogarszającego się z każdą minutą samopoczucia musiałem skapitulować i się położyć. Potem wyjść na zewnątrz i znowu się położyć. Odwiedzić kibelek. Znowu się położyć. Zasnąć. Marzyć o stałym lądzie… To nie były najprzyjemniejsze godziny mojego życia. Wreszcie dotarliśmy do portu, który przywitał nas pięknym zachodem Słońca.
Stamtąd autobus na dworzec kolejowy Chumpon. Półtora godziny przerwy i posiłek na food markecie przy dworcu. Wtedy poczułem magię tego wszystkiego. Jem makaron z kurczakiem gdzieś na końcu Świata w idealne temperaturze w nieturystycznej miejscowości za kilka złotych. Oczekiwanie na pociąg było bardzo przyjemne także dzięki książce „Vagabonding” – przewodniku po sztuce długoterminowego podróżowania. Choć książka ma już swoje lata to wiele elementów związanych z nabraniem odpowiedniego mindsetu jest ponadczasowa.
Wreszcie pociąg przyjechał, a ja wskrobałem się na moje łóżko na górnym piętrze. Czytałem i spałem na zmianę. Czas podróży zleciał aż za szybko i o 5:30 wjechaliśmy na główny dworzec Bangkoku. W spokoju organizowałem sobie pakiet na internet w telefonie i śniadanie. Nie chciałem budzić mojego gospodarza, więc miałem kilka godzin do zagospodarowania. Z tej okazji postanowiłem wziąć autobus, który miał mnie zawieźć do jednej ze stacji linii kolejki Airport Link. Tym pociągiem można już bezpośrednio dojechać do Adriana.
Podróż autobusem i metrem w Bangkoku to zupełnie dwa różne Światy. Szczególnie dla obcokrajowca, bo te pierwsze nie są oznaczone w jakikolwiek sposób po angielsku i wydają się kursować całkowicie losowo. Natomiast metro jest w pełni nowoczesne i w pełni oznakowane.
Tymi pierwszymi możesz podróżować tylko wtedy gdy masz wolny czas, także ze względu na korki uliczne w Bangkoku. Jadąc wtedy z dworca na jedną ze stacji kolejki Airport Link spędziłem w autobusie 1,5h m.in. ze względu na pomylenie kierunków. Przejechałem się na pętle i wróciłem, wtedy to była nawet fajna wycieczka krajoznawcza. Gdy ostatecznie dotarłem na stację to nadal było zbyt wcześnie, aby niepokoić mojego gospodarza. Dojrzałem hostel i poszedłem spytać czy mogę skorzystać z wifi. Mogłem i w ten sposób dość szybko minął czas aż do momentu gdy Adrian dał znak życia.
Reszta dnia do odpoczynek i spotkanie z Tajką, która poznałem pierwszego dnia w Tajlandii. Poszliśmy wtedy na spontaniczną kawę, a nie miałem nawet jeszcze wymienionej waluty i ona musiała zapłacić. Obiecałem się kiedyś zrewanżować i obietnicy dotrzymałem 😉
Następnego dnia inna znajoma Tajka pokazała mi park Lumpini wieczorową porą. Zrobił na mnie spore wrażenie. Tak wyobrażam sobie Central Park w Nowym Jorku. Jako enklawę zieleni wśród wieżowców. Podobnie jest tutaj, bo park położony jest w dzielnicy biznesowej.
Wracając metrem na noc do domu dotarła do mnie niestety wiadomość o śmierci bliskiego kolegi z Krakowa. Znaliśmy się od 2002, byliśmy w jednym wieku…
Ciężko znaleźć jakieś słowa komentarza, cały czas to nie dociera.
Kolejnego dnia oczywiście cały czas o Nim tym myślałem, choć była misja do zrealizowania. Kupienie składników potrzebnych do zrobienia uszek wigilijnych. Nie było to najłatwiejsze, ale z grubsza się udało. Dość spontanicznie została zorganizowana polska Wigilia w domu Dawida, mieszkającego tu od 11 lat i prowadzącego z powodzeniem zdalny biznes. Zadeklarowałem w imieniu swoim i Adriana przygotowanie uszek, bo za nimi tęskniłem najbardziej. Nie wyszły najlepiej i kategorycznie w przyszłym rok będę chciał poduczyć się kulinarnych sztuczek od Babci:)
Sam wieczór był bardzo przyjemny. Nie zabrakło św. Mikołaja który wręczył prezenty dzieciom Daniela i upominek w postaci śmiesznego zegarka dla każdego. Na stole oprócz naszych uszek barszczu i ryb smakujących nawet lepiej niż karpie.
Po wieczerzy pointegrowaliśmy się w w podgrupach. Dla mnie był to kolejny prezent tego wieczora, bo w wyniku rozmów nawiązałem bardzo ciekawą współpracę. Jak na razie wszystko jest na dobrej drodze, abym od nowego roku miał bardzo ciekawe zdalne zajęcie, ale na razie zasłońmy to klauzulą tajności:)
Pierwszego dnia Świąt o 22 miałem pociąg do Chiang Mai. Wcześniej starałem się wypocząć i przeczytałem całą książkę „Turning Pro”, z której przygotowałem dla Was wybór najciekawszych wniosków i idei. W spokoju nadszedł wieczór, a potem ruszyłem na dworzec. Na stacjach przesiadkowych między Airport Link, a metrem spotkałem miłych Polaków. Dopiero przylecieli do Tajlandii i jak zwykle trochę zazdrościli mi długości pobytu w tym pięknym kraju.
Swoje miejsce w pociągu zająłem już naę godzin przed odjazdem. Mimo trzeciej klasy obowiązywały miejscówki. Miałem nienajlepsze przeczucia co do tej podróży. Jeśli trzy dni przed odjazdem kupowałem ostatnie możliwe bilety na trzecią klasę to można było spodziewać się kompletu. Rzeczywiście był i 14 godzin przyszło mi spędzić w ściśnięciu na swoim miejscu.
Moim towarzyszem niedoli był Francuz, który nie był w podobnej podróży od 19 lat. Był wtedy w Afryce, potem wyjechał do Japonii, gdzie zatrzymała go miłość. Potem pojawiły się dzieci i teraz jechał odwiedzić swojego francuskiego przyjaciela w Chiang Mai. Po pierwszych wiwatach na cześć podróży nie miał przez następne godziny najlepszej miny i często gdzieś chodził.
Mi podróż minęła zadziwiająco dobrze. Znowu miałem ciekawą ksiązkę i przysypiałem w najdziwniejszych pozycjach. Rano zjadłem ananasa na śniadanie dostarczonego na jakieś stacji za dwa złote (to w tajskich pociągach lubię najbardziej). Wreszcie dojechałem. Udało się wynegocjować cenę dojazdu do hostelu na 50 batów (ok 5 zł) po
wstępnej ofercie 100 bt, która wstepnie wydawała mi się ok. Jednak hiszpańscy nauczyciele z którymi zostałem zagoniony do jednej taksówki wynegocjowali nam lepsze warunki.
Wreszcie dotarłem do hostelu w którym mam spędzić miesiąc. Wstępne wrażenia średnie. Klimat luźny, ale po wysokich ocenach w serwisach noclegowych spodziewałem się lepszego poziomu. Po wizycie w Tesco położyłem się spać i ok 17 przyszła menedżerka hostelu abym ją zastąpił. „Spoko, ale pokaż mi co tu się dzieje” Coś pokazała i pojechała. Nie czułem się dobrze poinformowany, ale jakoś przetrwałem kilka godzin. Poza tym internet działał fatalnie.
Pojawiły się wątpliwości czy jest sens tu siedzieć.
Kolejne dni przyniosły jednak lepsze wrażenia. Drugiego dnia w Chiang Mai dowiedziałem się o grupce Amerykanów jadących do miejsca poza miastem zwanego jako Grand Canyon Postanowiłem do nich dołączyć. Chwilę przed odjazdem dowiedziałem się o tym, że mam ubrać kąpielówki. W taksówce pierwszy usłyszałem, że zdarzają się tam wypadki śmiertelne i możliwe są tam skoki ze skał. Aż dojechaliśmy i zobaczyłem wspaniały widok oraz skałę do skoków. Od razu oceniłem, że nie ma opcji aby to zrobił.
Po skokach z mniejszych skał poczułem jednak, że tam będzie to samo. Tylko lot będzie dłuższy. Krok po kroku zwiększaliśmy wysokość skał z Mattem, kolegą z USA zapoznanym podczas tej wyprawy. Na najwyższej skale to ja musiałem skoczyć pierwszy, bo on już chciał schodzić. Choć też niesamowicie się bałem to nie widziałem takiej możliwości jak odpuszczenie. W końcu jestem skąd jestem 😉 Lot trwał wieczność i poważnie się zastanawiałem czy nie lecę za blisko skał. Wreszcie wpadłem z dużym impetem do wody.Ciśnienie było gigantyczne. Bolało mnie wszystko w głowie i musiałem chwilę po tym odpocząć, ale satysfakcję czuję do teraz.
Tego dnia oddałem również cześć Powstańcom Wielkopolskim wywieszając na dachu hostelu flagę powstańczą, którą cały mam ze sobą. To dzięki nim mojego kochane Miasto odzyskało wolność i gdziekolwiek bym nie był, zawsze będę pamiętał o ich bohaterstwie.
Po powrocie do hostelu chwilę odpocząłem i poszedłem spotkać się z Jackiem, z którym podróżowałem w pierwszej fazie podróży autostopem. Nie planowaliśmy wyprawy do Tajlandii w tym samym okresie i tak samo pobytu tutaj, a jednak jakoś los nas połączył. On poukładał sobie tutaj życie typowo jako digital nomad. Wynajmuje mieszkanie, skuter i chodzi regularnie na crossfit. U mnie jest to cały czas bardziej partyzanckie i budżetowe:)
Poszliśmy się przejść na Sunday market, czyli wielki targ niedzielny na ulicy wyłączonej tego dnia z ruchu. Było strasznie tłoczno, ale chętnie będę tam wracał i tam kupię pamiątki gdy nadejdzie czas opuszczenia Chiang Mai. Wieczorem miałem dyżur na recepcji i trochę jestem przerażony bałaganem organizacyjnym np. nie ma łóżek dla ludzi przyjeżdżających z rezerwacją. Na szczęście nie byłem sam i menedżerka musiała radzić sobie z tym sytuacjami.
W ten sposób docieramy do dzisiejszego dnia, czyli poniedziałku, który wypełniły swobodne spacery po mieście i kolejny krok w stronę potwierdzenie współpracy dogadanej podczas Wigilii. Mam już dostęp do dobrego internetu z hostelu obok i wszystko powoli układa się w dobrą stronę.
To będzie dobry miesiąc w Chiang Mai i dobry rok. Z tego miejsca życzę Wam wszelkiej pomyślności w 2016, realizujcie swoje marzenia – da się:)
Tomku, uszka wyszły super, mnie po latach treningów też czasem takie wychodzą 🙂 Cały czas Ci kibicuję, za skok ze skał podziwiam 🙂 Za flagę powstańczą duży szacun 🙂
Wszystkiego dobrego w Nowym Roku 🙂
Czytam z przerażeniem i z pewną nutką zazdrości. Na początku był szok. Podziwiam Cię! Trzymaj się! Pozdrawiam