Kolejny tydzień na wyspie Koh Phangan. Podczas minionych siedmiu dni:

– stałem się o rok starszy

– uczestniczyłem w jednej z najsłynniejszych imprez na Świecie

– przekonałem się, że stop na wyspie działa

– znalazłem sposób na wszechobecne psy

…i wiele innych rzeczy się zadziało, zapraszam do lektury!

Kolejny tydzień na Koh Phangan!

We wtorek postanowiłem wyruszyć samodzielnie przed siebie w stronę miasta. Wcześniej polegałem na moim sąsiedzie, który jest Włochem i choć miły z niego człowiek, to nie komunikuje się w innym języku niż ojczysty. Komunikacja przez translator jest męcząca, także tym razem postanowiłem ruszyć pieszo z opcją łapania stopa.
Nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony do tej zacnej formy transportu z powodu trudności na lądzie oraz tego jak skończyła się taka próba pierwszego dnia, gdy miejscowy podwiózł mnie na skuterku za kasę (jeszcze pytając czy dzisiaj idę na imprezę i coś na nią potrzebuję). Na podstawie tego doświadczenia i opisów na jakiś blogach stwierdziłem: „ok, dla miejscowych tylko jesteś workiem z hajsem, o pomocy zapomnij”. Mimo tego ruszyłem w kilkukilometrową podróż. Co w polskich warunkach by mnie nie przerażało. Jednak Koh Phangan jest wyspą psów, biegają wszędzie dość i już przy pierwszym spacerze zdecydowanie ruszyła na mnie pewna banda. Choć zewnętrznie
nie przyspieszałem kroku i kilka razy tupnąłem, to wewnętrznie (w kontekście braku szczepień) mocno się wystraszyłem potencjalnych konsekwencji pogryzienia. Na szczęście odstraszenia wtedy zadziały, ale czy musiało się udać także następnym razem?

Mimo tych wątpliwości ruszyłem przed siebie.

Po kilku minutach spaceru złapałem pick-up’a z Francuzami jadącymi na plażę położoną lekko na północ od mojego celu. Pojechałem z nimi do końca, bo nigdzie się nie spieszyłem (kto się spieszy w Tajlandii?). Zobaczyłem nowy resort i ruszyłem wzdłuż brzegu w stronę Thong Sala – głównego miasteczka i portu wyspy Koh Phangan.
Tam znalazłem agenta u którego można najtaniej kupić bilet na wyspę Pennang w Malezji (1200bt – ok 130zł w jedną stronę prom+bus), gdzie wybieram się po nową tajską wizę w przyszłym tygodniu. Zrobiłem zakupy w Tesco i powoli chciałem już zmierzać do domu. Mniej więcej orientowałem się w którą stronę powinienem się kierować, ale za słowo klucz uznawałem „hospital”. Mieszkam obok publicznego szpitala. W korku zagadałem do Francuza jadącego
na motorze z doczepką do przewożenia bagażu, na którą po chwili zostałem zaproszony. Spytał mi się przy jakimś prywatnym szpitalu czy chcę wysiąść, a ja że „to nie to, dalej, dalej”. Po chwili przekonałem się, że jedziemy w innym kierunku, ale specjalnie się tym nie przejąłem. W końcu nigdzie się nie spieszyłem. Jak się okazało mój kierowca ma tu swój resort (przetłumaczmy to jako ośrodek, choć nie pasuje mi to określenie w tutejszym kontekście zgrupowania drewnianych domków i baru) nad morzem i przy nim mnie wysadził. Teoretycznie porażka… Praktycznie dostrzegłem tam znak odpowiadający na pytanie „co dalej zrobić z moją wyprawą”, o tym jednak kiedyś indziej…:)

Czekała mnie dość daleka droga do domu, którą przemierzyłem w znacznej części pieszo (do miejsca w którym złapałem stopa). Gdy byłem już na właściwej drodze, w stronę właściwego szpitala, zatrzymał się młody Taj. Zawiózł mnie do domu i nie było mowy o kasie – może jednak nie jest tak źle, jak wcześniej myślałem?

Kolejny dzień to słynne Fullmoon Party. Jedna z najsłynniejszych imprez na Świecie. Co miesiąc przyciąga ok 30 tysięcy ludzi z całego Świata, choć Europejczycy stanowią tam znaczny odsetek. Ma wiele swoich unikalnych elementów jak picie drinków z małych wiaderek („buckets”)zabawy z ogniem (przeskakiwanie przez płonącą linę) czy odblaskowa henna i inne sposoby malowania ciała. Trzeba przyznać, że dzieje się naprawdę dużo.
Oczywiście jest wiele scen z różną muzyką oraz fragmenty plaży, gdzie jest trochę spokojniej. W godzinach szczytu ok 1-2 nigdy chyba nie ma luzu. Czasem można przejść jedynie idąc linią brzegową.

Moi Włosi dość szybko wrócili do naszej osady, ja zostałem do świtu. Poznałem oczywiście wiele osób z różnych zakątków Świata, ale bez jakiś większych atrakcji („Poznań” „Leś Poznań?!” tym razem Francuzi z Lens strasznie podjarani) . Ok 7 rano powrót zbiorową taksówką do portu w Thong Sala, szybkie zakupy w Tesco i bezproblemowy stop do domu. Przed 8 byłem w łóżku.

Oprócz przygód, podczas tych dni skończyłem całe angielskie drzewko w Duolingo (szczerze polecam appkę) i pomagałem w razie potrzeby mojemu gospodarzowi przy odpaleniu jego strony na Polskę. Tych potrzeb jednak w tym tygodniu było bardzo mało i jestem praktycznie niczym nieograniczony.

W sobotę wybrałem się popływać i sprawdzić mój sposób na poradzenie sobie z psami. Noszę ze sobą starą bułkę z roztopionym serem. Gdy ją kupowałem to spodziewałem się podobnego smaku do tego jaki oferują podobne wypieki w Polsce. Ona jednak była słodka i mi za bardzo nie podchodziła, postanowiłem karmić nią interesujące się mną psy.
Plan się powiódł, bo jedyny nadbiegający do mnie po drodze czworonóg od razu zainteresował się rzuconym okruchem – yeah! Dotarłem na brzeg, ale po jednej kąpieli i wyszuszeniu ruszyłem pieszo w stronę domu. Byłem w mokrych kąpielówkach, więc nawet nie łapałem stopa. Aż tu nagle zatrzymuje się jedna dziewczyna z pytaniem czy potrzebuję podwózkę. „Jasna sprawa!” Ma na imię Ashley, jest z Kanady i kończy właśnie kilkumiesięczną przygodę z Azją. Dobrze się jechało, więc pojechałem z nią dalej. Była dla mnie kolejnym znakiem co mam robić po powrocie z Malezji, bo ona podjęła podobne wybory do tych jakie ja podejmę w najbliższym czasie (ale to opiszę po fakcie).
Poprosiłem o zostawienie mnie na targowisku z jedzeniem. Tam dostrzegłem zainteresowania mną i moją koszulką z flagą „Poznań” dwóch par w średnim wieku. Podchodzę do nich i po miłej rozmowie okazało się, że mieszkamy tylko kilka przystanków autobusowych od siebie w Poznaniu! Spotkanie na targowisku 8500km od domu… Po rozmowie zrobiłem jeszcze jakieś drobne zakupy i bezproblemowo dotarłem na stopa do domu (już zacząłem się do tego przyzwyczajać).

Kolejnego dnia obchodziłem 29 urodziny. Nie czułem jakoś specjalnej potrzeby spędzania tego dnia z moimi Włochami (bo na trzy osoby tylko jedna mówi po angielsku), więc przed serią połączeń z Polską (Chiny wyszły na spontanie;)) pojechałem na plażę Boottle Beach. Oczywiście w moim stałym wariancie, idę w tym kierunku i będę po drodze łapał stopa. Temat był dość karkołomny, bo do plaży Chaloklum z której można dostać się tam łodzią (jedyny sensowny sposób dotarcia na tę plażę) mam ok 8km. Dodatkowo pogoda nie zapowiadała się najlepiej, ale mocno wierzyłem w swoje szczęście. Trasę zmieniłem spontanicznie i w ten sposób szedłem przez jakąś półdziką drogę przez Dżunglę. Tam przedzierałem się przez jakieś błoto w świeżo kupionych japonkach (niestety sandały się rozpadły i tutaj nie mają w ofercie takiego obuwia). Raz jedna japonka została w tym błocie i wydobycie jej mocno mnie pobrudziło, a wokół mnie nagle pojawiły się psy. Mój super sposób z rzucaniem im kawałków starej bułki średnio działał, ale szczekały i warczały z zachowaniem dystansu. Przez chwilę zwątpiłem w swojego fuksa, jednak dotarłem w końcu do prostej i głównej drogi w kierunku przystani na którą zmierzałem. Nim złapałem Taja na stopa czekały mnie kolejne przeprawy z psami (czasem bułka działała), aż w końcu poczułem wiatr jako pasażer skutera.

Dotarłem na miejsce, a tam zonk. Nie ma łodzi. Byłem już w tym miejscu i była plaża. Tym razem nie było, a woda była wzburzona i wiało. Spytałem  się o sytuację Tajkę pracującą obok, ale powiedziała coś po swojemu i odpuściłem. Z drugiej strony nadchodziła biała kobieta i ona poradziła mi, aby pójść do zatoczki obok. Tak też zrobiłem. Znalazłem tam łodzie, ale nie wyglądały na rejsowe, tylko drogie taksówki. Poszedłem dalej przed siebie drogą na wschód. Pierwszy człowiek na skutrze zatrzymał się i wziął mnie w tamtym kierunku. Był Argentyńczykiem, który pracował tutaj zdalnie przez kilka miesięcy i spędzał ostatni tydzień na pożegnaniu z wyspą. Poradził mi zejście na dół do plaży, która jak się później okazało stała się perfekcyjnym miejscem na spędzenie urodzinowego popołudnia. Było tam przez kilka godzin i przewinęło się może kilkanaście osób. Do tego działający beachbar i czasem wychodziło słońce. Ideał.

Plaża Haad Khom

Plaża Haad Khom

Miałem jednak w perspektywie konieczność powrotu, więc po zjedzeniu naleśnika z mango i miodem (ok10zł) oraz kilku kąpielach, zdecydowałem się ruszyć w drogę powrotną. Kilkanaście minut spaceru i jechałem na skuterze z Anglikiem dokładnie na drugą stronę wyspy, do wspominanej już wielokrotnie miejscowości Thong Sala.
Tam poeksplorowałem nowe zakamarki miasta. Znalazłem miejsce gdzie wydrukuję zdjęcia paszportowe, które są niezbędne do uzyskania nowej wizy. Po załatwieniu kilku drobnych spraw mogłem spokojnie ruszyć w kierunku domu. Do przebycia 4 km, ale oczywiście trafił mi się skuterkowy stop. Tym razem z Ruskiem (ale się zebrało
różnych narodowości przez te kilka dni) i sprawnie wróciłem do siebie. Tam kilka rozmów z bliskimi oraz pierwsza transmisja na Periscope – całkiem pozytywna sprawa, choć mało tam jeszcze Polaków (albo mało kto chciał mnie oglądać).

Tak zacząłem kolejny rok życia. Opublikowałem też tego dnia wpis w zupełnie innym stylu niż moje cotygodniowe raporty – 8 rad które udzieliłbym młodszemu sobie. Tak rozpocząłem kolejny rok życia i ostatni tydzień w sielskim domku na Koh Phangan. W przyszłym tygodniu raport będzie opublikowany w Malezji. Trzymajcie kciuki za pomyślne załatwienie spraw wizowych, bo już od 10 grudnia mam poważne plany na „mojej” wyspie 🙂

Share This

Pokaż Światu jakiego fajnego bloga czytasz

Z każdym udostępnieniem zbliżasz się do życia wolnego od lokalizacji