Tak jak zapowiadałem, tak się stało – witam Was z Bangkoku. Czuję się trochę jak oszołomiony prowincjusz i chyba się starzeje. Jak na razie czułem się lepiej w Chiang Mai, ale tutaj też wchodzę na inne obroty. Na razie piszę do Was z hostelu, ale jutro wprowadzam się do kawalerki-condo. Robi to zdecydowaną różnice w stosunku do mieszkania w salach wielosobowych i milion przeszkadzaczay. Zanim rozpocznie się na dobre moja przygoda z Bangkokiem spójrzmy na poprzedni tydzień.

Pierwsza połowa tygodnia upłynęła pod znakiem niespotykanego zimna w Chiang Mai. Z polskiej perspektywy może się to wydać grotestkowe, ale temperatury spadły tu poniżej 10 i były to najzimniejsze dni od 50 lat!!! Ulice opustoszały. Pracowałem siedząc w łóżku opatulony kołdrą i wyjście na obiad było nie lada wyzwaniem, bo w dodatku padało. Tajowie byli przerażeni i całkowicie zaskoczeni. Gdzieś w górach pierwszy raz w historii spadł śnieg! A ja musiałem w tym tygodniu kupić bilet na pociąg i przedłużyć wizę na kolejne kilka tygodni na drugim zakątku miasta. Nie miałem na takie misje najmniejszej ochoty.

Wreszcie w środę postanowiłem, że to dzisiaj nadchodzi ten dzień. Przestało padać i było jakby trochę znośniej. Muszę jakoś dostać się do Immigration office. Co mogło zdarzyć dziecku szczęście, wiecznemu fuksiarzowi, czyli w skrócie – mi? Akurat jeden z trzech gości tego hostelu też tam się tego dnia wybierał na skuterze. Jakie było prawdopodobieństwo takiej sytuacji i czemu mnie to nie zdziwiło?

Pojechaliśmy do centrum handlowego Panorama, gdzie znajduje się imigration office – cel wszystkich miłośników uroków Tajlandii, którzy przesiadują w Chiang Mai miesiącami. Dotarliśmy ok 13 i na szczęście nasze sprawy były jeszcze do załatwienia, bo są niektóre rodzaje wiz których jest ograniczona ilość każdego dnia i rozchodzą się ok 8 rano. Negatywną niespodzianką okazało się, że zdjęcia które robiłem, aby wyrobić tajską wizę w Malezji okazały się w innym rozmiarze niż wymagany rozmiar do jej przedłużenie… Nie było jednak nic do ugrania i , tak jak wszyscy, poszedłem zrobić sobie nowy zestaw zdjęć za 20 zł we właściwym rozmiarze.

Potem złożenie dokumentów i dwie godziny oczekiwania. Jak to w takich miejscach grupujących fascynatów Tajlandii z rożnych krajów (wszelkie sprawy wizowe bardzo integrują) poznałem ciekawych ludzi z rożnych zakątków świata z ich historiami. Wreszcie nadszedł moment na mnie. Procedura wygląda następująco: najpierw podchodzi się do lady, aby zrobiono zdjęcie delikwentowi. Potem wydawany jest paszport z nową wizą. Mając na uwadze jakie problemy sprawiło urzędnikowi tajskiemu wyczytanie mojego nazwiska za pierwszym razem postanowiłem czatować z telefonem, aby go nagrać przy powtórnym wywołaniu. Udało się

Mój kompan Hiszpan po całej procedurze podrzucił mnie na jeden z krańców starego miasta, bo on musiał oddać jeszcze gdzieś skuter. Mi spacer po nowych zakątkach Chiang Mai połączony z obiadem zajął kupę czasu, ale błądzenie bez patrzenia na zegarek bardzo mnie tam relaksowało.

Wieczorem gdy poszedłem sprawdzić czy Pani „naleśnikowa” się rozstawiła (naleśnik ze skondensowanym mlekiem i karmelem za 1 zł) , a spotkałem przypadkiem Jacka, mojego ziomka z Poznania i towarzysza wcześniejszych przygód, który był z kompanem ze Stanów. Szybko z Panami trafiłem na piwko i kolejna niesamowita osoba poznana w Chiang Mai. To miasto jak magnes przyciąga wiele ciekawych osób o podobnym światopoglądzie. Myślę, że jest to największy plus stolicy północnej Tajlandii.

Kolejnego dnia, czyli kolejny ze zbiegów okoliczności, która miały wydarzy się w odpowiednim czasie. Do Chiang Mai przyjechał znany bloger i coach Michał Pasterski z żoną. Oboje jesteśmy z Poznania i podzielamy pewne wspólne zainteresowania także znamy się już od lat.

Michał właśnie jest na etapie kończenia książki i od lat prowadzi swojego bloga. Podzielił się kilkoma wskazówkami dotyczącymi pisania. Ze swojej strony zrobiłem rozszerzoną prezentację moich ulubionych miejsc w Chiang Mai i okolicy razem z opisem moich przygód w tych miejscach. Dosyłałem jednak wskazówki jeszcze po spotkaniu, bo nie sposób tego wszystkiego opowiedzieć za jednym zamachem.

W ciągu tego tygodnia miałem też małą spinkę w hostelu, bo byłem przekonany iż nie będzie stanowiło problemu, że zostanę kilka dni dłużej. Natomiast Manop – właściciel hostel mi mówi, że umawialiśmy się na dwa tygodnie. Niby tak, ale co za problem skoro wykonanie strony jest znaczniej więcej warte. Nie spodobało mi się to, ale uświadomiłem mu jeszcze jakie są normalnie koszty hostingu (który mu użyczyłem) i doszliśmy do porozumienia. Na szczęście pożegnaliśmy się w zgodzie, bo byłoby bardzo szkoda. Zostawiłem mu też pewną pamiątkę z Polski – obrazek bł. J Popieluszki.

Postanowiłem tez zostawić w sąsiednim hostelu wszystko co tam (nawet prezent – tajski bezrękawnik) dostałem + batonik. Pierwotnie tam przyjechałem, a opuściłem skonfliktowany . Uważam ze managerka tamtego hostelu zachowała się nie fair(opis tutaj), ale lepiej zostawiać za sobą dobre wspomnienia. Nawet na końcu świata.

Załamanie pogody i zawirowania z hostelem sprawiły, że bilet do Bangkoku kupiłem dopiero w czwartek. Znowu nie mogłem kupić biletu do do wagonu sypialnego i czekała mnie przeprawa trzecią klasą. Jeszcze spotkanie na dworcu rodaków z Poznania i żegnaj Chiang Mai. Tym razem podróż była trochę lepsza, bo nikt nie siedział obok mnie, a później miałem wszystkie cztery miejsca dla siebie. Intensywnie czytałem m.in. „Biznes w kraju dziadów” Kamila Cebulskiego czy Personal Mba J.Kaufmana. Mało spałem podczas tej podroży, a o 6 rano przybyłem do Bangkoku. Możecie sobie wyobrazić jak się czułem po 14,5 godzinach w trzecie klasie tajskich pociągów. Odnalazłem hostel w którym planowałem się zatrzymać i na szczęście mają dla mnie miejsce oraz recepcja jest czynna całą dobę. Niestety do łóżka mogłem wejść dopiero o 13, ale chociaż wykąpałem się po trudach podróży. Potem ruszyłem do centrum handlowego MBK. Bardzo słynnego szczególnie ze względu na elektronikę i jest to dla mnie zagadka. Widziałem tam iphony6 za 600 zł. Nie miałem siły dociekać o co chodzi (naprawdę czułem się tak jakbym miał zaraz zasnąć), choć chyba można się domyślić, że nie jest to specjalna tańsza partia iPhonów prosto z Kalifornii dla handlarzy w Bangkoku:) Wróciłem z nadzieją do hostelu, że uda mi się wcześniej wskoczyć do łózka. Niestety czekała mnie jeszcze godzina wegetacji aż wreszcie przyłożyłem głowę do poduszki. Co ciekawe wystarczyły dwie godziny, abym się przebudził i ruszyłem w poszukiwaniu obiadu. Zdecydowanie mniej przyjaźnie jest tej okolicy niż w Chiang Mai, ale może dlatego że jej jeszcze nie znam. Na pewno jedna jest drożej. Na niektórych produktach nawet trzy raz i do tego będzie ciężko się przyzwyczaić (a co dopiero będzie w jeszcze droższym Poznaniu :)).

Wieczorem przeszedłem się dwa razy po okolicy. Najpierw do parku Lumpini, potem po dzielnicy Silom. Robią wrażenie nowoczesne wieżowce i ich architektura, można się poczuć jak prowincjusz z kraju trzeciego świata, bo nawet w Warszawie nie ma takiego zagęszczenia tego typu budynków.

Później okazało się, że mieszkam bardzo blisko targowiska na PatPong, ale tu na mnie nic jakiegoś wrażenie nie zrobiło. Masa podróbek oraz ofert do wejścia na pokazy gogo.

Niemniej jestem ciekaw co przyniosą kolejne dni i w sumie Chiang Mai na początku tez średnio mi się podobało. Z czasem odkrywało przede mną swoje uroki, aby wpisać się na listę miast które uwielbiam 🙂

Lumphini Park

Lumphini Park

p.s. rano w hostelu w Bangkoku spotykam Polaków. Cześć – cześć i wystarczy. wieczorem okazuje się, że trafiamy do jednego pokoju (a jest ich tutaj kilkanaście). Po chwili rozmowy okazuje się, że jeden z nich mieszkał w tym samym miejscu co ja na wyspie Koh Phangan rok temu. Jakie było tego prawdopodobieństwo?!

Share This

Pokaż Światu jakiego fajnego bloga czytasz

Z każdym udostępnieniem zbliżasz się do życia wolnego od lokalizacji