Minęły dwa tygodnie od ostatniego wpisu. Był to niezapomniany czas w moim życiu. Opiszę go Wam jednak wyjątkowo skrótowo, bo czekam właśnie na prom siedząc na dachu hostelu Neptun na wyspie Koh Tao. Jestem ograniczony czasowo i możliwościami baterii, ale poniedziałkowy zwyczaj musi zostać zachowany.

Koh Tao

Poprzedni tydzień rozpocząłem w mieście Georgetown na wyspie Penang. Musiałem tam się udać po nową wizę, po tym jak napisałem poprzedniego posta ruszyłem testować lokalny streefood. Rzeczywiście było smacznie i różnorodnie. Ciekawa sprawa, gdy coś jesz u Chińczyków i myślisz „a może sprawdzę co Hindusi mają na deser”. Kilkanaście minut spaceru i jesteś w innym Świecie.

Kolejnego dnia od rana korzystałem jeszcze z uroków miasta, choć bez ambitniejszych planów zwiedzania dalszych zakątków wyspy. O 15 odebrałem paszport z wbitą wizą, o 16 w to miejsce miał podjechać po nas bus. Przyjechał trochę spóźniony, ale nie robiło to dużej różnicy. Trochę bardziej męczące było jeżdżenie po hotelach i zbieranie ludzi (lub czasem nikogo, chyba się pytał czy może ktoś jest do zabrania). Ostatecznie wyjechaliśmy z miasta po ponad godzinie kluczenia, potem mieliśmy przed sobą najważniejszy punkt programu – przekroczenie granicy z Tajlandią. Nie jest to taka łatwa sprawa, gdy spędzasz w tym kraju kilka miesięcy. Od osób wjeżdżających z 2 miesięczną wizą turystyczną wymaga się okazania 20 tysięcy batów w gotówce (ok 2200zł) oraz biletu na powrót. Podobno można tego uniknąć wkładając jako zakładkę 200bt (22zł) do paszportu i wtedy celnik nie ma dodatkowych pytań.

Niestety niektórzy uczestnicy naszej wycieczki spędzili na granicy więcej czasu. Jednak wszyscy w komplecie wjechaliśmy na teren Królestwa. Punktem docelowym było miasto Had Yao. Tam wręczono mi bilet na autokar + prom na moją wyspę (wcześniej kupiłem bilet łączony na wszystko). Na dworcu spotkałem znajomych z podróży w pierwszą stronę i zintegrowaliśmy się z resztą „turystów” z Europy pracujących lub przebywających na Koh Phangan przez kilka miesięcy.

Moje przygody z podróżą opisałem w poście na facebooku pisanym na żywo. Udało się wreszcie dojechać do przystani promowej. Niestety nie udało mi się dostać prom płynąć na bliższą wyspę Koh Samui. Chciałem tam porozmawiać z trenerem i właścicielem szkoły Muai Thai na temat ewentualnej współpracy. Nie udało mi się tam jednak dostać i kontakt później też był utrudniony. Trudno widocznie coś innego jest mi przeznaczone.

Na Koh Phangan nie miałem co ze sobą zrobić i nagle znajomy z podróży mnie woła. Spytałem czy mogę u niego w ośrodku wykapać się po podróży. Okazało się, że mieszka idealnie przy miejscu w którym miałem nocować, także dodatkowo miałem podwózkę. Potem spontanicznie wszedłem do Coworkingu Koh Space, gdzie poznałem pozytywną Brazylijkę. Pogadaliśmy, pożyczyła
mi lampkę na pobyt w dżungli i ruszyłem na wzgórze, gdzie znajduje się… ośrodek medytacyjny.

To tam zniknąłem na 11 dni, z czego 7 było w totalnej ciszy.

Nie planowałem tego przed przyjazdem do Tajlandii. Miałem wątpliwości na ile z moją wiarą mogę w czymś takim uczestniczyć. Analizowałem stronę i nauczyciel nie był mnichem i był biały, czyli to działało na plus. Ostatecznie przekonało mnie, gdy pewnego dnia zostałem zabrany na stopa w złym kierunku. Dzień wcześniej pytałem się „co ze sobą zrobić po tym co teraz robię”. Dzień później zostałem wysadzony przy znaku „meditation center”. Uznałem to za znak. Poza tym wszystko idealnie się składało. Miałem zakwaterowanie w domku do 6 grudnia, później musiałem jechać do Malezji i odosobnienie zaczynało się 10 grudnia.
Nie ukrywam, że ważnym czynnikiem była dobrowolność opłaty za wszystko;)

Byłem ciekaw jak podołam takim ekstremalnym warunkom i jak to na mnie wpłynie. Generalne zasady to zakaz jakiekolwiek komunikacji z innymi uczestnikami, wstawanie o 4,  uczestniczenie we wszystkich sesjach medytacji siedzonej i chodzonej, zdeponowanie telefonu, kompa, książek itd, zakaz nawet pisania aby nie uciekać od siebie i swoich myśli. Były to jedne z najcięższych dni w moim życiu. Chciałbym szerzej opisać jak to wyglądało i co się konkretnie ze mną działo, ale jeszcze na tyle nie ochłonąłem. Największym hardcorem były pierwsze oznaki przeziębienia w sytuacji gdy mieszkaliśmy w dżungli, w której grasują poważne choroby.
Gdy siedzisz sam z taką świadomością i niepewnością to potrafi urosnąć do naprawdę poważnego strachu. Dwie osoby opuściły odosobnienie, w tym jedna została przewieziona do szpitala w w Bangkoku.

Mi udało się jednak to przetrwać. Niesamowity był moment, gdy telefon wrócił. Świat się nie zawalił, choć od razu wrzucił na głowę trochę problemów. Jestem jednak niezwykle szczęśliwy, że mam to za sobą i na pewno chciałbym uczestniczyć w medytacji chrześcijańskiej po powrocie do domu.

Kolejnego dnia ruszyłem na jedną noc na wyspę Koh Tao. Finansowo nie ma to sensu (każdy bilet na prom sporo kosztuje), ale bardzo się cieszę z tej decyzji. Poznałem klimat innej wyspy i naprawdę warto. Niesamowite widoki. Szczególnie ścieżki prowadzące zboczami wzgórz do ukrytych plaż. Chciałbym tu na pewno wrócić i spróbować nurkowania. Podobno jest to jedno z najlepszych miejsc na Świecie dla tych celów.

Cieszę się jednak z tego co mam, dzisiaj w nocy jadę do Bangkoku. Najpierw łodzią (a te niestety trzęsą strasznie), potem pozwoliłem sobie na szczyptę luksusu (+10zł – szaleństwo) i kupiłem miejsce leżące w pociągu. Trochę dziwnie wracać do miast po tylu tygodniach z widokiem na morze, ale nie mogę doczekać się kolejnych przygód:)

Share This

Pokaż Światu jakiego fajnego bloga czytasz

Z każdym udostępnieniem zbliżasz się do życia wolnego od lokalizacji