Pisząc poniedziałkowego posta czułem się co najwyżej średnio. Cały dzień przeleżałam w łóżko i mój apetyt ograniczył się do wmuszenia w siebie tostów na śniadanie. Nawet w Polsce bałbym się takich objawów, a co dopiero w Tajlandii.

Także wyobraźcie sobie scenę, gdy jeden ze współpracowników przychodzi do pokoju w którym tak cały dzień leżysz. Czujesz się jak ściera, ale dzielnie przelewasz myśli na ekran i komponujesz zdania na swojego oraz zleconego bloga. Wtedy słyszysz zdanie „nie ma dla nas na jutro łóżek, możemy spać na dachu”. Fotkę z rooftoopa przedstawiłem Wam w jednej poprzednich relacji jako miłe miejsce do pracy za dnia. W nocy aktualnie panuje tam temperatura 15C. Nie było opcji na dalszą moją bytność w tym hostelu na takich warunkach.

Potem czułem się jeszcze gorzej i bliska mi osoba ( raz jeszcze dziękuję!) zadzwoniła do mojego ubezpieczyciela, aby zamówić wizytę u lekarza. Okazało się, że mogę pójść dzisiaj o której godzinie będzie mi pasowało.

Na szczęście obudziłem się dzisiaj zdrowszy. Nie miałem może apetytu na 3 jajka i 4 tosty jak każdego poranka, ale zjadłem dwie grzanki i była ochota jeszcze na musli. Czekało mnie tego dnia: rozmowa na skype z głównym klientem, napisanie 1000 słów, odwiedzenie lekarza (godzina drogi pieszo), spakowanie się i znalezienie nowego lokum. Całkiem sporo na dzień po zjeździe.

Szpital mnie zaskoczył. Pierwsza liga. Wiedziano o mojej wizycie i sprawnie załatwiono wszelkie formalności. Potem pielęgniarka zmierzyła mi ciśnienie, zważyła (kilka kg mi spadło mimo obiekcji co do dietetyczności tajskiej kuchni:) i sprawdziła temperaturę – nie ma gorączki, uff.

Szpital Bangkok w Chiang Mai Torebka z lekarstwami - szpital Bangkok w mieście Chiang Mai

Po chwili oczekiwania miałem wizytę u pani doktor. Gardło obejrzane, płuca osłuchane i wstępna diagnoza. Jakby było poważnie to by była temperatura. Najprawdopodobniej przemęczenie (dzień przed zjazdem do 5 użerałem się z imprezowiczami). Zapisała mi leki na gardło, witaminę C i coś jeszcze. W innym punkcie wydano mi medykamenty, tylko za witaminę musiałem zapłacić sam. Ubezpieczenie z Planety Młodych naprawdę działa. Zapłaciłem za nie 90 zł w Polsce, a tylko za tą wizytę rachunek opiewał na ok 140 zł.

Szczęśliwy wróciłem do naszego zagłębia hostelowego (na tej ulicy jest kilkanaście takich obiektów). Spakowałem swoje rzeczy i powiedziałem „żegnam”. Menedżerka poczuła się na tyle odpowiedzialna, że zaprowadziła mnie do miejsca kilka numerów w głąb ulicy. Mam tu łóżko za taką samą cenę jak u nas, w zdecydowanie wyższym standardzie i dwoma osobami w pokoju, a nie 12. W trakcie pisania tego posta już rozmawiałem z właścicielem na temat ewentualnej promocji dla niego w necie w zamian za darmowe noclegi. Wtedy wszystko ułożyłoby się idealnie, ale cokolwiek się stanie i tak wyjdzie mi na dobre 😉

Share This

Pokaż Światu jakiego fajnego bloga czytasz

Z każdym udostępnieniem zbliżasz się do życia wolnego od lokalizacji